Nowa wizja rozwoju Marvela, która rozpoczęła całą serię Marvel Now! 2.0, mocno namieszała w temacie mniej lub bardziej znanych superbohaterów. Jedni powrócili do świata żywych, inni zaś stanęli przed poważnymi problemami, które rzutowały na całe ich życie. Zmiany dotknęły również „Moon Knight”, który pod autorską egidą Jeffa Lemire’a wkroczył na zupełnie nowy poziom.
Stara historia – nowe wykonanie
Lemire zabierając się do nowego zlecenia, doskonale wiedział, że będzie musiał zmierzyć się z bardzo dobrymi trzema tomami serii autorstwa Ellisa, Wooda oraz Bunna. Mając na uwadze owe dzieła, sam postanowił zaryzykować i stworzyć coś „innego”. Jego próba wprowadzenia Moon Knighta do swojej dosyć zwariowanej wizji znanego świata, okazała się jednak przysłowiowym strzałem w dziesiątkę.
Już kilka pierwszych stron komiksu sprawi, że bardziej obeznani fani superbohatera, zostaną mocno zaskoczeni. Marc Spector nie jest już obrońcą uciśnionych, nie przemierza on ciemnych zakamarków miasta, aby walczyć z groźnymi przeciwnikami. Zamiast tego siedzi w szpitalu psychiatrycznym, gdzie faszerowany jest najprzeróżniejszymi medykamentami, a każda próba sprzeciwu personelowi kończy się dla niego sesją elektrowstrząsów. Cierpi on na poważane zaburzenia osobowości, które mogą być niebezpieczne zarówno dla niego, jak i całego otoczenia. Cięgle wierzy w to, że jest Moon Knightem, z każdą kolejną chwilą jego wiara zostaje jednak coraz mocniej nadwyrężona i już sam nie jest pewien, co jest rzeczywistością, a co wytworem jego wyobraźni. Całą sprawę dodatkowo komplikują inni pacjenci, którzy teoretycznie byli bliskimi przyjaciółmi/współpracownikami bohatera w masce. Marc musi wszystko sobie odpowiednio poukładać i znaleźć odpowiedź na to, kim tak naprawdę jest.
Fabularny geniusz
Pod względem fabuły komiks prezentuje się REWELACYJNIE! Szalona i mocno skomplikowana historia, którą stworzył Lemire, porywa czytelnika w swój nietuzinkowy świat, gdzie na każdym kroku będą pojawiać się nowe pytania. Masa elementów, które mogą być interpretowane na różne sposoby oraz dziesiątki pojawiających się wątpliwości. Wszystko to może doprowadzić do poważnego bólu głowy, jednak niesamowicie podsyca „szalony” klimat dzieła. Dodatkowo nie ma co tutaj liczyć na to, że wraz z rozwojem scenariusza, zaczną pojawiać się konkretne odpowiedzi fabularne. Do samego końca wiele aspektów tytułu pozostanie niejasnym. Odbiorca będzie nawet zastanawiał się nad tym, czy wszystko co przeczytał, naprawdę miało miejsce, czy może cała historia to tylko wytwór wyobraźni szaleńca. Scenariusz w wielu miejscach wygląd tak jakby Lynch nakręcił swoją wersją filmu „Lot nad kukułczym gniazdem” i dodał do niego motywy superbohaterskie. Jest więc mocno specyficznie, nie każdy będzie musiał być tym zachwycony, jednak kiedy już się wkręci w opowieść, to nie będzie mógł się od niej oderwać.
Miłe dodatki
Ciekawym dodatkiem, który dodatkowo wzbogaca i tak świetny album, jest umieszczenie na jego końcu wiernej kopii komiksu wydanego w 1980 roku. Krótki, niezbyt mocno rozbudowany fabularnie i mocno obiegający od współczesnych standardów retro komiks, który na pewno zostanie doceniona przez starszych fanów bohatera.„Twórcze szaleństwo” przejawia się nie tylko w samym scenariuszu, ale również w innych aspektach komiksu. Na pierwszy rzut oka odmienność widać w sposobie kadrowania, który początkowo skupia się na małych fragmentach plansz z dominującą bielą wokół rysunków, później idąc w bardziej klasyczne panele. Ma tutaj również miejsce zabawa kadrami nie tylko pod względem wielkości, ale również sposobem ich ułożenia. Ciekawa odmienność oprawy graficznej autorstwa Grega Smallwooda, dodatkowo podkreślająca „obłąkany” klimat dzieła, przejawia się również w zróżnicowanym stylu rysunków. Zależnie od tego, z jakim alter ego bohatera mamy do czynienia i w jakich realiach dzieje się akcja, tak forma prac wygląda zupełnie inaczej. Spektrum różnic jest naprawdę szerokie od mocno artystycznych fragmentów, przez bardziej typowo Marvelowe momenty, na rysunkach przypominających prace Enki Bilala kończąc (jest to mocno subiektywne porównanie). W tym aspekcie komiksu nie można również nie wspomnieć o zabawie kolorami, które również odpowiednio się dostosowują do formy ukazywanych postaci.
Brać, czytać i dobrze się bawić
Moon Knight Lemire’a to pozycja obowiązkowa dla każdego miłośnika komiksu superbohaterskiego, który znudził się już standardowym podejściem do tematu. Szaleństwo wypływające hektolitrami z kolejnych stron dzieła sprawia, że lektura komiksu być może do najłatwiejszych nie należy, jednak sprawia ona naprawdę masę frajdy.
Dziękuję za udostępnienie tytułu do recenzji wydawnictwu Egmont.
Polecam:
OCENA:
Lemire kolejny raz udowadnia, że potrafi robić wyśmienite komiksy i poradzi sobie z każdym tytułem, nawet jeśli mowa o kultowych dziełach.